sobota, 20 marca 2010

NYC. Od pierwszego wejrzenia...


Nowy Jork. Miasto totalne. Monumentalne, różnorodne, multikulturowe i pełne zapachów jedzenia wydobywających się z przenośnych wózków lub małych busów znajdujących się praktycznie na każdym rogu, na każdym skrzyżowaniu alei z ulicą.





Nigdy nie zapomnę tego uczucia, kiedy po raz pierwszy wyszedłem na powierzchnię ze stacji metra na Rockefeler Center. Nogi się pode mną ugięły i zakręciło mi się w głowie, gdy po raz pierwszy na własne oczy ujrzałem te gigantyczne i piękne wieżowce wznoszące się nad nami, gdy hałas skrzyżowania dwóch ruchliwych ulic niemal mnie ogłuszył, gdy zapachy natychmiast wypełniły moje nozdrza... Zakręciła mi się też łza w oku. To było niesamowite uczucie zobaczyć coś, co kiedyś było niedoścignionym marzeniem, co wydawało mi się tak odległe i nierealne, bo moje drogi zawsze kierowały się w przeciwnym kierunku, gdyż bardziej chciałem zobaczyć inne miejsca na Świecie.



Zawsze bawiła mnie ta fascynacja Stanami Zjednoczonymi. Zawsze naśmiewałem się z głupoty Amerykanów (zresztą nadal to robię, ale już inaczej trochę - jeszcze do tego wątku wrócę), ich braku pojęcia na temat reszty Świata, zakochania w sobie i swojej pewności siebie, tych przekonaniach o swojej wielkości, McDonaldach, konsumpcjonizmie i patriotyzmie. Przerażało mnie wrażenie, że to kraj policyjny.



Do cholery, myliłem się (w następnym wpisie wyjaśnię dlaczego). Teraz gdy piszę te słowa, uważam, że przyjazd tu był najlepszą rzeczą jaka mogła mi się przytrafić.

Po pierwszym, bardzo długim, dniu ciągłego łażenia po prostu zakochałem się w Nowym Jorku. Zachwyciły mnie drapacze chmur, te zupełnie nowe, całe ze szkła i stali, jak również te z cegieł i betonu, z pięknymi szczytami, zdobionymi gargulcami i małymi wieżyczkami. Wszystko tonące w słońcu, którego promienie odbite od szyb na najwyższych piętrach oślepiały i mamiły. Zachwyciły mnie te szerokie ulice, gdzie ruch, często jednostronny, odbywa się zupełnie inaczej niż w Europie. Te wspaniałe, gigantyczne samochody, w większości z silnikami V8, których odgłos pracy tak bardzo lubię, poruszają się jakoś zupełnie inaczej, jakoś bardziej płynnie, z gracją, większym luzem. Tak, bez nadęcia. Tak jak sami Amerykanie, w porównaniu do Anglików, są fajnie wyluzowani i znacznie mniej nadęci. Zupełnie inni, mimo, że na pierwszy rzut oka z wyglądu niewiele się różnią (porównuję wrażenie z metra nowojorskiego i londyńskiego), no może jest tu trochę mniej "garniturowców". I ten zapach. Wszystkiego dopełnił ten fenomenalny zapach ulicy, aromat jedzenia, mieszający się z zapachem miasta. Hot-dogi, burgery, kebab z baraniny, kiszona kapusta, rolls with something unknown, precle, kukurydza, tacos, tortillas, pizza i kiełbaski. Zniewalające, cudowne doznania, działające na wyobraźnię i apetyt.

Ooo tak, apetyt to mój główny przewodnik po tym mieście ;-)!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Moja Odyseja Kuliarna wzięła udział w konkursie na Bloga Roku 2009!

Salve!

Głosowanie zakończone.

Odyseja Kulinarna doszła do III etapu konkursu “Blog Roku 2009″! Wszystkim, którzy mnie wspierali i głosowali na ten blog, bardzo dziękuję!!! Cieszę się, że udało mi się przejść (dzięki Wam) tak daleko!

No i zapraszam wszystkich, rzecz jasna, do czytania...

Tymczasem..., borem, lasem ;-).