środa, 31 marca 2010

Shake Shack i Times Square


W Nowym Yorku przy Medisson Square Park mieści się Shake Shack. Jest to buda z hamburgerami, hot-dogami i piwem, przed którą stoi zazwyczaj gigantyczna kolejka. Według rankingu pewnego bloga, na którym opisywane są przeróżne miejsca z takim właśnie jedzeniem na terenie NYC, ten bar jest jednym z najlepszych w mieście. Zamówiliśmy burgera i hot-doga w stylu Shake Shack, czyli doprawionego ich własną salsą i papryczka chili. Przepyszne. Soczyste mięso, chrupiąca i ciepła bułka, świeże warzywa, odpowiednia ilość sosów i przypraw. To zupełnie inny wymiar fast food'a, na który zresztą czekaliśmy chyba nawet dłużej niż na danie w restauracji. Siedzieliśmy przy stoliczku na świeżym powietrzu, chłonąc promienie wczesno-popołudniowego słońca, które w końcu zaczęło lekko grzać. Obserwowaliśmy ludzi i ogromne wiewiórki buszujące po parku, które zdawały się niczego nie bać. Wszyscy zachowywali się jakby mieli wakacje, a był to wtorek. Powoli zjadali swoje zestawy, popijali colę z kubłów (my piliśmy Budweisera) i wyraźnie cieszyli się dobrą pogodą. Mężczyźni w samych t-shirtach lub koszulach z podwiniętymi rękawami nie zważali na to, że mimo wszystko jest zaledwie 15 st. Celsjusza. Za 25$ najedliśmy się tak, że do śniadania nic już nie byliśmy w stanie zjeść. Polecam to miejsce i warto też poczytać bloga http://www.bestburgernyc.com/.





Idąc do Shake Shacka obejrzeliśmy przepiękną Central Station i 5th Avenue. Potem włóczyliśmy się po Broadwayu do 36-tej ulicy, podziwialiśmy Empire State Building (ale nie wjechaliśmy jeszcze na samą górę), przeszliśmy przez tłum szalejący po pełnej sklepów 34-tej ulicy, na której to znajduje się podobno największy dom towarowy na Świecie, Macy's. Weszliśmy po kilka rzeczy do B&H Photo... 


 



I tak doszliśmy do Times Square. Poczułem klimat jak z Blade Runnera. Niesamowite wrażenie! Neony, reklamy i światła na otaczających zewsząd wieżowcach, górujących nad mrowiem przechodniów. Tłum i hałas ulicy: samochodów, klaksonów, ludzi, gwizdków policjantów oraz nadchodzący wieczór, wydłużający cienie dopełniał całości. Ciężko jest to sobie wyobrazić, nie będąc tam i nie widząc tego na własne oczy.

Oszałamiające wrażenie. Byłem wykończony tym dniem.




poniedziałek, 22 marca 2010

NYC. Od drugiego wejrzenia.


Drugiego wieczora wybraliśmy się zobaczyć zachód słońca przy najdłuższym moście wschodniego wybrzeża, Verrazano-Narrows Bridge. Był to ulubiony most słynnego architekta, Le Corbusiera, który wymyślił płyty betonowe do budowy bloków (wielkie dzięki). Bardzo ładny, kiczowaty widoczek. Następnie pojechaliśmy na Brooklyn ujrzeć nocną panoramę Manhattanu z przepięknego starego Brooklyn Bridge i przejść się po nim na drugą stronę kładką dla pieszych i rowerzystów znajdującą się nad pasami ruchu samochodowego. Idzie się pod dwoma gigantycznymi pylonami, samym środkiem, pomiędzy oplatającymi most stalowymi linami. Absolutnie cudowny spacer.



Manhattan jest zachwycający, a ten widok zapiera dech w piersiach! Z perspektywy brooklynskiego mostu widać go jak na dłoni. W swej całej okazałości rozciągał się przed nami milionami świateł z pięknych wież i drapaczy chmur. Dla mnie to jeden z najpiękniejszych widoków, jakie widziałem w swoim życiu. Dla mnie to jeden z cudów Świata! Brak mi słów...



Na własne oczy widziałem coś, co jest obiektem marzeń milionów ludzi na całym Świecie. Coś, co jest symbolem raju na Ziemi. Co jest kojarzone z jazzem i Frankiem Sinatrą, a słowa piosenki "New York, New York" same cisną się na usta. Czymś, co jest substytutem szczęścia, spełnienia, dobrobytu, możliwości, szansy i celem samym w sobie.



Widzę to, chodząc ulicami tego miasta. Widzę, że Nowojorczycy, każdy, bez wyjątków, są bardzo szczęśliwymi i dumnymi ludźmi. I to jest wspaniałe. Tu właśnie drzemie, moim zdaniem, siła tego kraju. Oni swoją ciężką pracą oraz determinacją wystarali się o zatrudnienie, obywatelstwo, czy pozycję społeczną i nikt im tego nie odbierze, jeśli umieli się dostosować. Nie pozwolą nikomu odebrać swojej wolności. Dostali swoją szansę i umieli ją przemienić w godne życie. Kochają za to swój kraj i swoje piękne miasto. Są patriotami i czują się wartościowi. Myślę, że to właśnie przekłada się na potęgę Stanów Zjednoczonych.



I teraz już się im wcale nie dziwię. Zrozumiałem na czym polega ich miłość do swojego kraju i patriotyzm, które tak wcześniej wyśmiewałem. Chylę czoła.

sobota, 20 marca 2010

NYC. Od pierwszego wejrzenia...


Nowy Jork. Miasto totalne. Monumentalne, różnorodne, multikulturowe i pełne zapachów jedzenia wydobywających się z przenośnych wózków lub małych busów znajdujących się praktycznie na każdym rogu, na każdym skrzyżowaniu alei z ulicą.





Nigdy nie zapomnę tego uczucia, kiedy po raz pierwszy wyszedłem na powierzchnię ze stacji metra na Rockefeler Center. Nogi się pode mną ugięły i zakręciło mi się w głowie, gdy po raz pierwszy na własne oczy ujrzałem te gigantyczne i piękne wieżowce wznoszące się nad nami, gdy hałas skrzyżowania dwóch ruchliwych ulic niemal mnie ogłuszył, gdy zapachy natychmiast wypełniły moje nozdrza... Zakręciła mi się też łza w oku. To było niesamowite uczucie zobaczyć coś, co kiedyś było niedoścignionym marzeniem, co wydawało mi się tak odległe i nierealne, bo moje drogi zawsze kierowały się w przeciwnym kierunku, gdyż bardziej chciałem zobaczyć inne miejsca na Świecie.



Zawsze bawiła mnie ta fascynacja Stanami Zjednoczonymi. Zawsze naśmiewałem się z głupoty Amerykanów (zresztą nadal to robię, ale już inaczej trochę - jeszcze do tego wątku wrócę), ich braku pojęcia na temat reszty Świata, zakochania w sobie i swojej pewności siebie, tych przekonaniach o swojej wielkości, McDonaldach, konsumpcjonizmie i patriotyzmie. Przerażało mnie wrażenie, że to kraj policyjny.



Do cholery, myliłem się (w następnym wpisie wyjaśnię dlaczego). Teraz gdy piszę te słowa, uważam, że przyjazd tu był najlepszą rzeczą jaka mogła mi się przytrafić.

Po pierwszym, bardzo długim, dniu ciągłego łażenia po prostu zakochałem się w Nowym Jorku. Zachwyciły mnie drapacze chmur, te zupełnie nowe, całe ze szkła i stali, jak również te z cegieł i betonu, z pięknymi szczytami, zdobionymi gargulcami i małymi wieżyczkami. Wszystko tonące w słońcu, którego promienie odbite od szyb na najwyższych piętrach oślepiały i mamiły. Zachwyciły mnie te szerokie ulice, gdzie ruch, często jednostronny, odbywa się zupełnie inaczej niż w Europie. Te wspaniałe, gigantyczne samochody, w większości z silnikami V8, których odgłos pracy tak bardzo lubię, poruszają się jakoś zupełnie inaczej, jakoś bardziej płynnie, z gracją, większym luzem. Tak, bez nadęcia. Tak jak sami Amerykanie, w porównaniu do Anglików, są fajnie wyluzowani i znacznie mniej nadęci. Zupełnie inni, mimo, że na pierwszy rzut oka z wyglądu niewiele się różnią (porównuję wrażenie z metra nowojorskiego i londyńskiego), no może jest tu trochę mniej "garniturowców". I ten zapach. Wszystkiego dopełnił ten fenomenalny zapach ulicy, aromat jedzenia, mieszający się z zapachem miasta. Hot-dogi, burgery, kebab z baraniny, kiszona kapusta, rolls with something unknown, precle, kukurydza, tacos, tortillas, pizza i kiełbaski. Zniewalające, cudowne doznania, działające na wyobraźnię i apetyt.

Ooo tak, apetyt to mój główny przewodnik po tym mieście ;-)!


niedziela, 14 marca 2010

Harmonious Pleasures


Jutro wylot. już tylko parę godzin i znowu będę podróżował! Jak ja to kocham... Nowe miejsca, ludzie, smaki... I fotografie. dzięki temu czuję, że żyję, że moje życie ma sens. Teraz po raz pierwszy, odkąd prowadzę ten internetowy pamiętnik, będę dodatkowo mógł o tym pisać, co też uwielbiam. Jestem ciekawy, czy mi się uda tak, jak to sobie wyobrażam.


Przed nami podróż może nie wymarzona ale na pewno ciekawa. USA. Nowy Jork i praktycznie cała Floryda. Jeszcze nie wiemy co uda nam się zobaczyć, ale nie będziemy się nudzić ;-). Nie mogę się doczekać Fort Lauderdale, Key West, The Bahamas, nurkowań, owoców morza, plaż, grillowania, palm, aligatorów, bagien, fauny, flory, przypraw, temperatury, burgerów, argentyńskiej wołowiny, zobaczenia pelikanów i poczucia klimatu rodem z Miami Vice.

Niestety nie odwiedzę mojego przyjaciela Maćka, który mieszka w San Francisco. Następnym razem zrobię to na pewno i sprawdzę, czy papryczki chili, które hoduje i przetwarza, są nadal tak pyszne, jak te, które dał mi ostatnio w prezencie. Rewelacja. Robi je sam i projektuje własną etykietkę. Przetworzył swoje papryczki m. in. na aromatyczny sos i na suchą przyprawę. Nazwał to "Harmonious Pleasures (crafted with venegance at sunrise)" ;-). Tak, to piekielnie ostre przyjemności...


Idealny dodatek do jednego z moich ulubionych drinków - soku pomidorowego z łodyżką selera naciowego. Świetny, odświeżający i sycący napój, pozwalający doczekać kolacji bez podjadania, a jednocześnie dodający energii, której tak często mi wieczorem brakuje. Tak jak dziś, kiedy jutro rano musimy wstać i być w pełni sił, albo co najmniej mieć ochotę na następną przygodę.


Jak to robię? Dodaję kilka kropel Maćka "Harmonious Pleasues" do szklani z sokiem pomidorowym, który mieszam łodyżką selera naciowego i też ją przegryzam popijając tego wyśmienitego drinka.

Ot, niesamowita przyjemność, przed wielką radochą ;-).

Do przeczytania w trakcie podróży!

sobota, 13 marca 2010

Pieczona sałatka tunezyjska


W poprzedni weekend zrobiłem genialną sałatkę - tunezyjską pieczoną, której nauczyłem się od Gosi i Michała. Ma bardzo wykwintny smak i jest tak sycąca, że nie trzeba jej podawać z niczym innym. Jest daniem samym w sobie. Głównym i najbardziej oczekiwanym. Wspaniała w niej jest ta złożoność i intensywność smaków, które nawzajem się dopełniają i współgrają ze sobą, tworząc harmoniczną całość, niczym członkowie ogromnej orkiestry, grający fenomenalny koncert zmysłowych doznań.


Spróbujcie sami. Sałatka jest pracochłonna, ale nie skomplikowana. Chwila zabawy... A Wam, Gosiu i Michale, stawiam już niedługo mojito na Key West. Wypijemy za zdrowie, tunezyjską sałatkę pieczoną i Hemingway'a ;-)!



Jak to Gosia określiła "to jest porcja dla sporej rodziny trolli albo dla nas na dwa dni :-)". I miała rację. Nam taka ilość też wystarczyła zaledwie na dwa dni. A na drugi dzień sałatka faktycznie była jeszcze lepsza.

Składniki:

4 czerwone papryki
  zielona papryka (dla koloru)
6 pomidorów
2-3 cebule
4-5 jajek
2 puszki tuńczyka
2 puszki anchois
1-2 słoiki kaparów
200 gram czarnych oliwek
2 cytryny
3/4 paczki kminku w ziarnach
pół szklanki oliwy z oliwek extra virgin



Nastawiam piekarnik na 200 st. C. Cebulę obieram z łupin i kroję na ćwiartki, pomidory oraz paprykę płuczę (nie kroję) i wszystko razem układam na blasze. Gdy piekarnik się nagrzeje, wkładam warzywa i nastawiam czas pieczenia na 40-60 minut. Chodzi o to, by skórka pomidorów popękała, a one same zmiękły i podpiekły się, a skórka papryki trochę poczerniała, bo podobno wtedy miąższ jest najlepszy. Cebula natomiast powinna zmięknąć i upiec się, zeszkliwszy nieco.


Po około 20 minutach jako pierwsze wyjmuję pomidory, reszcie dając się ciągle piec. Zdejmuję z nich skórkę i kroję je na drobniejsze części, ale bez przesady, bo są tak miękkie, że same się rozpadają w nieokreśloną masę. I dobrze. Po kolejnych 20-30 minutach wyskakuje z piekarnika papryka. Skórka łatwo schodzi, a środki i nasiona łatwo dają się wyjąć. Paprykę kroję w podłużne wąskie paseczki. Jako ostatnią wyjmuję z piekarnika, pięknie zrumienioną, cebulę. Jej już nie kroję. Rozpadła się na płatki i niech tak zostanie. Jedynie można jej pomóc rozpaść się do końca.


W międzyczasie, kiedy w piekarniku warzywa miękną i rumienią się, nabierając wyjątkowego i wspaniałego dymnego smaku, gotuję jajka na twardo, następnie je obieram i kroję w kosteczkę. Krajalnica do jajek, której nie mam (sam nie wiem dlaczego), bardzo by się tu by przydała. Odsączam też tuńczyka, odcedzam kapary i oliwki, wyjmuję anchois z oliwy... Przygotowuję też sos.


Sos jest niezwykły i prosty. Składa się z połowy szklanki soku z cytryny, połowy szklanki oliwy z oliwek oraz 3/4 torebki kminku w ziarnach (żadnego mielonego!). Wydawać by się mogło, że to jakaś absolutna przesada i co ja w ogóle robię, chcąc użyć taką ilość tej intensywnej i charakterystycznej w smaku przyprawy! Za pierwszym razem też byłem  bardzo zdziwiony... Jednak nic bardziej mylnego. Kminek wręcz cudownie wkomponowuje się w składniki tej sałatki i wcale nie wyróżnia się smakiem. Jest jedynie dopełnieniem potrawy, takim idealnym aromatycznym spełnieniem całości. Czymś, co wyczuwa się na skraju zmysłów, niczym powiew nadchodzącej wiosny. Nawet Ci co kminku nie lubią, wcinają tą sałatkę wielce zdziwieni i zarazem pełni zachwytu.


Kiedy wszystko jest przygotowane i pokrojone czas na ułożenie warstw sałatki. Chodzi o to by jej nie mieszać przed podaniem - wymiesza się sama przy nakładaniu, trzeba tylko pamiętać by sięgać od dna. Pomidory układam na dnie miski, na nie paprykę, cebulę, tuńczyka i jajka. Następnie Kapary, anchois i oliwki. Polewam wszystko dobrze zamieszanym sosem i gotowe.

Fantastyczne i urzekające doznanie.

środa, 10 marca 2010

NYC Art, Street Food & Photo Project


Jutro jest mój ostatni dzień pracy przed urlopem, czyli 8 godzin i wakacje! Zegar tyka już od dawna... W poniedziałek NYC! A tam choćby: MoMA i wystawy m.in. Tima Burtona, Gray's Papaya hot dogs i burgery w Shake Shack na Madison Square Park z zimnym Bud'em albo jakimś "lokalem" ;-), włóczęga po ulicach z aparatem w ręku, po miejscach znanych i mniej znanych, szukanie klimatu miasta i weny na nowe wpisy do bloga ;-). Chinatown, Little Italia, mosty, metro, muzea, Manhattan, Broadway... i te wielkie budynki jak Empire State...! Chcę też sprawdzić, czy moje podniebienie zgadza się z boskim rankingiem na  http://www.bestburgernyc.com :-). Ogólnie: NYC Art, Street Food & Photo Project ;-).

Eh, idę spać.

piątek, 5 marca 2010

Le Orecchiette z kurkami


Uwielbiam zbierać kurki i je jeść. Ogromną frajdę sprawia mi łażenie po lesie (w którym  akurat te grzybki zwykły często rosnąć, rzecz jasna) i wypatrywanie żółtych plamek w mchu. Jeszcze bardziej cieszę się, jak widzę, że mam ich coraz więcej :-). Tak łażę między drzewami i zastanawiam się jak je przyrządzę... Może na śniadanie zrobię jajecznicę z kurkami? Może uduszę je na maśle i podam w śmietanie na obiad? A może  nazbieram ich tyle, że wystarczy mi na wszystko? Chciałbym mieć tylko takie rozterki...


W tym roku udało mi się nawet dwie, czy trzy porcje kurek zamrozić. Prosta sprawa, jeśli nie liczyć ich obierania... Podsmażyłem grzybki (soląc je i pieprząc) na sporej ilości masła, a kiedy woda, która z nich wypłynęła całkiem wyparowała, przestudziłem trochę i rozdzieliłem je do plastikowych pudełek razem z masłem, w którym się podduszały. Pojemniczki zamroziłem. Skarb bezcenny :-). Ale kiedyś trzeba go zjeść.


Porcja dla dwóch osób, bardzo spragnionych kurek:

400 gram uduszonych na maśle kurek
4-6 szalotek
kieliszek białego wytrawnego wina
350 gram śmietany 18%
makaron penne albo le Orecchiette (makaron uszka)
parmezan w kawałku
oliwa z oliwek extra virgin
sól morska i świeżo mielony czarny pieprz
świeży tymianek



Do tej potrawy użyłem włoskiego, ręcznie robionego makaronu le Orecchiette z mąki Semolina (z pszenicy durum). Niezwykła rzecz (do kupienia w sklepie z włoskimi rzeczami).

Kurki rozmroziłem podgrzewając je na patelni. Od razu pojawił się miły zapach lasu... Podlałem trochę oliwą i wrzuciłem na to drobno posiekaną szalotkę. Kiedy cebulka się zeszkliła wlałem białe wino i poczekałem aż prawie całkiem odparuje. Aromat, który się pojawił rozpalał żądze! Następnie zdjąłem patelnię z ognia by nieco przestygła i dodałem śmietanę. Bardzo nie chciałem by się zważyła. Wtedy jeszcze raz podgrzałem, dosmaczając wszystko pieprzem i solą.

W między czasie ugotowałem makaron i rozłożyłem w miseczkach. Na wierzch nałożyłem sporą ilość kurek i przybrałem gałązką tymianku. Polałem jeszcze całość kilkoma kroplami oliwy... Opcjonalnie na kurki i makaron można też zetrzeć trochę parmezanu. Moim zdaniem to bardzo dobre połączenie.


Byłem tak podekscytowany i zniecierpliwiony chęcią natychmiastowego zjedzenia ich, że nie zmieniłem nawet obiektywu do zdjęć. To są chyba pierwsze fotografie "rybim okiem" na tym blogu :-). Myślę, że niedługo zrobię jeszcze raz takie kurki. Użyję do ich fotografowania już innego obiektywu, więc może coś w tym wpisie jeszcze zmienię lub dodam...

A makaron z kurkami? Nieprawdopodobna pycha ;-)!

Moja Odyseja Kuliarna wzięła udział w konkursie na Bloga Roku 2009!

Salve!

Głosowanie zakończone.

Odyseja Kulinarna doszła do III etapu konkursu “Blog Roku 2009″! Wszystkim, którzy mnie wspierali i głosowali na ten blog, bardzo dziękuję!!! Cieszę się, że udało mi się przejść (dzięki Wam) tak daleko!

No i zapraszam wszystkich, rzecz jasna, do czytania...

Tymczasem..., borem, lasem ;-).