sobota, 28 listopada 2009

Od ognia do gara

W pamięci narodów wiele znaczy obraz brzuchatego kociołka, w którym gotują się na wolnym ogniu smakowite potrawy. Występuje on w całej masie legend. U Celtów, odznaczających się potężnym apetytem, magiczny kocioł obfitości bez końca obdarza ludzi nie tylko jadłem, ale i wiedzą. Któż jednak wie, jaka nikczemna mikstura warzy się w kotle czarownic czy źle usposobionych wróżek? W trójnożnych kociołku Chińczyków - przypominającym rozpiętą na trzech tyczkach skórę, jakiej używali Irlandczycy - kipi eliksir nieśmiertelności. Wszystkie wywary w mitach greckich służą nieśmiertelności.

Obraz dymiącego na stole garnka pozostaje przede wszystkim symbolem rodzinnego szczęścia i utraconego raju naszego dzieciństwa. Wspólnie spożywany posiłek staje się symbolem skromnego, ale bezpiecznego bytowania minionych pokoleń oraz chłopskich lub mieszczańskich cnót, niemodnych i rozczulających.


- "Historia Naturalna i Moralna Jedzenia", Maguelonne Toussaint-Samat, LAROUSE, Wydawnictwo WAB, 2008

środa, 25 listopada 2009

Tagliatelle z anchois, Pini i rodzynkami


Przepis ten znalazłem w bardzo dobrej książce kucharskiej Jamiego Olivera "Włoska wyprawa Jamiego". Zawsze trochę modyfikuję sposób przyrządzania potrawy, bo nie lubię trzymać się dokładnego przepisu, niczym aptekarskiej receptury. W tym przypadku dodałem papryczkę chilli, szalotkę, pieprz, no i oczywiście zmieniłem proporcje składników.

Jest to wspaniałe danie. We Włoszech, na Sycylii w Palermo, było podobno jedzeniem biedoty. W Polsce, przy aktualnych cenach orzeszków piniowych, trudno je niestety  takim nazwać (sic!). Typowego sycylijskiego charakteru nadaje mu połączenie słonego, intensywnego smaku anchois ze słodkimi rodzynkami. I jest to połączenie wyśmienite.

Do dzieła. 

Mój przepis na 4 porcje:

500 gram makaronu tagliatelle
oliwa z oliwek extra virgin
4 szalotki
6-7 ząbków czosnku
1 papryczka chilli średniej ostrości
16 filecików anchois (cały słoiczek)
100 gram orzeszków Pini
100 gram rodzynek
3 łyżeczki przecieru pomidorowego
250 ml czerwonego wytrawnego wina
świeżo mielony czarny pieprz
160 gram grubo mielonej bułki tartej


Skąd wziąć grubo mieloną bułkę tartą? Można wybrać się do Włoch i sobie kupić albo zrobić samemu. Jest to rzecz, moim zdaniem, nie do kupienia w Polsce (tak samo jak makaron Margherita), nawet w takim jednym rewelacyjnym sklepie z prawdziwymi włoskimi produktami, w którym bardzo często robię zakupy (ale o tym później). Jeśli ktoś z Was wie gdzie taką bułkę można dostać w Warszawie, to dajcie cynk. Tak więc, jeśli postanowiliśmy jednak przełożyć wyprawę do Włoch na kiedy indziej i zrobić ją sobie samemu, to wkładamy trzy, porozrywane na cztery części, bułki do piekarnika ustawionego na temperaturę 55-65 stopni, na jakąś godzinkę. Kiedy bułki będą już suche wrzucamy je do stacjonarnego blendera, Termomixu, czy innego siekającego urządzenia i z wyczuciem, sprawdzając co chwilę stan rozdrobnienia, włączamy maszynę. Jeśli nie macie żadnego robota kuchennego, to można zawinąć bułki w ścierkę i walić tym o blat, albo użyć jakiegoś młotka. Miłej zabawy. 

Naszą gotową grubo zmieloną bułkę tartą wrzucam na małą patelnię i z oliwą zrumieniam, uważając by się nie spaliła od spodu.

Cebule siekam na drobną kosteczkę, czosnek kroję w cienkie plasterki, dokładnie też rozdrabniam chilli. Jeśli rodzynki są duże, to lekko je siekam.

Na rozgrzaną oliwę wrzucam cebulę by lekko się zeszkliła, dodaję anchois i czekam aż się stopią. Wtedy na patelnię wędrują rodzynki, orzeszki i świeżo zmielony pieprz. Kiedy chwilę się podsmażą - Pini zrumienią a rodzynki lekko podduszą - dodaję papryczkę chilli i czosnek, a po chwili dodaję przecier pomidorowy. Kiedy wszystkie składniki się podsmażą wlewam wino i czekam aż się zredukuje, a wszystko utworzy gęsty sos.

Gotuję makaron al dente w lekko osolonej wodzie i gdy będzie gotowy, odcedzam i dorzucam do sosu. Jeśli jest taka potrzeba dodaję też odrobinę wody z makaronu by trochę rozcieńczyć sos, gdyby był za gęsty. Wszystko mieszam i podgrzewam.

Po nałożeniu na talerz  i skropieniu leciutko aromatyczną oliwą, zamiast Parmezanem posypuję chrupiącymi okruszkami bułki.

Dlaczego? Jamie nie wyjaśnia. Pewnie dlatego, że bułka tarta jest tańsza od Parmezanu, ale według mojego włoskiego kumpla Angelo, głównie chyba dlatego, że ser nie pasuje do anchois. Założę się, że gdyby pasował jednak, biedacy z Palermo znaleźli by powód i tani sposób, by go do tej potrawy dodać. 

Kieliszek czerwonego wytrawnego wina jest tu nieodzownym dopełnieniem, świetnie wydobywającym smaki tej potrawy.



Marzę by pojechać samochodem do Włoch na jakiś miesiąc, z namiotem, by co dziennie móc być i spać w nowym miejscu. Pokręcić się po Umbrii, Toskanii, wzdłuż wybrzeża Adriatyku (może aż do samej Puglii) i z powrotem po stronie Morza Śródziemnego, zahaczyć o Sycylię... Ponurkować gdzie tylko się da, próbować lokalnych przysmaków i potraw, pogotować na przenośnej kuchence lub grillu to co podpatrzyłem i czego się nauczyłem, poznać okoliczne zwyczaje oraz ludzi, spróbować wspaniałych win... Unikając przy tym turystycznych szlaków, kurortów  i atrakcji, które moim osobistym zdaniem, zamazują prawdziwy obraz danego kraju i ludzi go zamieszkujących.

Jeździć po Świecie w taki sposób mógłbym całe swoje życie. Pisałbym bloga z różnych zakątków globu, robił zdjęcia i reportaże kulinarno-podróżnicze z każdej swojej wyprawy. To byłoby coś fantastycznego. Szukam sponsora ;-).

Jeśli chodzi o sklep, jest taki, genialnie zaopatrzony, w Warszawie na Stokłosach przy wyjściu z metra w centrum handlowym na pierwszym piętrze, naprzeciwko niezłego Wine Story. W owym sklepie można kupić praktycznie wszystkie włoskie produkty, jakie dusza zapragnie (nie mają jednak grubo mielonej bułki tartej i makaronu Margherita), w cenach bardzo atrakcyjnych. Rzekłbym: jest tanio! Tak tanio, że właściciele włoskich restauracji traktują ten sklepik jak hurtownię, zaopatrując się tam w różne produkty, a inne sklepy (np. Carrefour) kupują tam m. in. oliwę z oliwek Extra Virgin (19 zł/litr) i sprzedają drożej. Miejsce warte odwiedzenia, choćby po tani parmezan, pesto, anchois, szynkę parmeńską i wielkie pyszne kapary z ogonkami sprzedawane w ogromnym słoju. Rewelacja.

sobota, 21 listopada 2009

Z dostawą do łóżka


Zawsze bardzo się cieszę, kiedy w sobotę udaje mi się nie za późno zwlec z łóżka i nadal jeszcze jest ranek. Wizja całego dnia, ze wszystkimi jego przyjemnościami, od kawy i śniadania począwszy, sprawia mi ogromną radość. Czasami mam wtedy ochotę zrobić coś wyjątkowego do przegryzienia i z gorącą kawą zanieść do sypialni, by to wspólnie pożreć! Dokładnie tak jak dziś :-).


Grzanki z kawiorem i śmietaną
(dla dwóch osób)

3-4 grube kromki świeżej słodkiej chałki
80 gram kawioru (czarnego, czerwonego lub obu)
160 ml gęstej kwaśnej śmietany (minimum 18%)
masło (tak trochę, na oko, żeby starczyło)


Przed rozpoczęciem robienia tej eksplodującej rozkoszy nastawiam ekspres z kawą i przygotowuję filiżanki i talerz. Chcę by wszystko było gotowe w tym samym momencie: gorąca kawa, a grzanki ciepłe i chrupiące.

Rozpuszczam masło na dużej patelni, takiej na której zmieszczą się cztery duże grzanki, i je podsmażam z obu stron, by się ładnie zrumieniły. UWAGA! Chałkę, przez to, że ma w sobie tyle cukru, bardzo łatwo można spalić na węgiel. Rumieni się znacznie szybciej niż normalny chleb, więc nie odchodzę od patelni ani na moment, co chwila sprawdzając jest stan zbrązowienia.

Zdejmuję grzanki na duży talerz i rozprowadzam na nich łyżeczką grubą warstwę śmietany. Następnie na wierzch nakładam wspaniałe kuleczki kawioru, tak by dookoła pozostała "chmurka" ze śmietany, a w środku niej unosiła się (nie tonęła pod przykryciem!) kawiorowa mozaika.



...chrupiąca słodka bułeczka..., aksamitna śmietana..., słonawy, rozpływający się w ustach i rozkosznie "pykający" kawior... Boskie połączenie. Afrodyzjak...

Nalewam kawę do filiżanek... i pędzę z tym wszystkim do sypialni!
Pobuuudkaaa!!!!
;-)

czwartek, 19 listopada 2009

Są chwile kiedy...

Uwielbiam chodzić po bazarach. Gdziekolwiek bym nie był, czy tu w Polsce, czy podróżując po Świecie, takie miejsca przyciągają mnie z ogromną mocą, jak magiczne źródła natchnienia i prawdy o danym regionie... Zawsze znajduję jakiś lokalny przysmak, naturalny, świeży i pyszny. Nie mogę się powstrzymać by nie kupić wszystkiego co mnie zachwyci, bojąc się, że to jedyna, niepowtarzalna okazja, która więcej mi się nie powtórzy... Spotykam też stoiska z przyborami kuchennymi, talerzami, garnkami, miseczkami, kubeczkami, wyrobami z gliny, czy porcelany... Wspaniałe i przepiękne różne różności.

Lubię wtapiać się w tłum przesuwający się wolno wzdłuż straganów w jedną i drugą stronę, niczym leniwie płynąca rzeka. Rozglądam się na boki, szukając czegoś co wyrwie mnie z tego nurtu i zachęci do kupienia. Jakiś świeży kozi ser, wspaniały boczek, wiejskie jajka, miód, zioła, oliwa, domowe wino, lokalne przysmaki i przetwory... No i oczywiście soczyste warzywa, apetyczne i dojrzałe sprzedawane przez Panie W Chustach.

Ostatnio, w któryś piękny i ciepły październikowy weekend, kiedy pojechaliśmy na działkę na winobranie, wstaliśmy o świcie i wybraliśmy się na pobliski wielki bazar w Nowogrodzie. Chłodny ale słoneczny poranek nadawał radosną atmosferę i chęć na przygodę. Kupiłem wtedy super gumofilce, z gumy, a nie z PCV, znacznie lżejsze, z obcasikiem. Czarne, eleganckie. Dokupiłem do nich bajeranckie, termiczne wkładki ocieplające. Wypas. Najwygodniejsze buty jakie mam. Uwielbiam w nich chodzić, a w cholewkach może się zmieścić kilka przydatnych rzeczy. Często się zastanawiam nad reakcją ludzi, gdybym pojawił się w nich w metrze, w piątek o dziewiątej rano, w drodze do pracy. Wszak to Casual Friday ;-). Może kiedyś w końcu się odważę...


W Chorwacji i Czarnogórze często kupowałem świeże, dojrzałe figi (jeśli nie udało mi się ich zerwać komuś z drzewa), winogrona, wino, oliwę i słonawy, twardy biały ser. Coś wspaniałego! A w Rumunii, oprócz genialnych serów, obłędne papryki i papryczki chili i soczyste, pachnące  słońcem pomidory. Portugalia zniewoliła nas wspaniałymi rybami, owocami morza i dojrzewającymi kiełbasami oraz szynkami... Bardzo tęsknię za tymi miejscami i smakami...

Któregoś dnia w trakcie podróży przez Transylwanię, przejeżdżając przez piękne i groźne Góry Fogarskie, zamieszkałe przez wampiry ;-), natknęliśmy się na targ, gdzie sprzedawano piękne, tradycyjne wyroby z gliny, drewna i wikliny. Kupiliśmy małe gliniane kubeczki z ludowymi wzorkami, z których do dziś pijemy kawę. Jadąc krętą drogą, wśród zamglonych tajemniczych szczytów, co chwila napotykaliśmy mężczyzn sprzedających regionalne sery i domowe wina na swoich dziwacznych wózkach. Nieprawdopodobnie pyszne - a jeden z kozich sprzedawany był w korze drzewa, miał twarogową, delikatną konsystencję, wspaniały zapach i rozpływał się w ustach. Fantastyczne (i tak bardzo niedoceniane) rumuńskie wino wydobywało z niego dodatkowy, zniewalający smak.

W drodze do Czarnogóry, przejeżdżaliśmy przez mały obszar Chorwacji - płaską i rozległą uprzemysłowioną krainę. Długi odcinek tej drogi słynie ze stoisk ze wspaniałymi regionalnymi produktami. Stragany, rozstawione co sto metrów, przyciągają obfitością i obietnicą wyjątkowych smaków. W trakcie naszej podróży zatrzymaliśmy się przy stoisku przemiłej, lekko starszawej, śniadej od słońca Chorwatki. Kupiliśmy od niej jedną z najpyszniejszych oliw, jakich miałem okazję próbować, a maczany w niej świeży i pachnący czarnogórski chleb był czystą rozkoszą dla podniebienia. Podobno pochodziła z oliwek z jej własnego sadu. "Nasza" Pani sprzedawała również, oprucz pięknych owoców i ważyw, własnej produkcji wina i Rakiję (zwaną lokalnie tu i w Monte Negro - Loza), których również nie omieszkaliśmy kupić. Były wspaniałe! Na drogę dostaliśmy w prezencie słodkie winogrona i soczyste melony. Podarowała nam również wyborną, słodkawą nalewkę z winogron, w smaku przypominającą Porto. Pozdrawiamy Panią!
Wrócimy tam jeszcze napewno.

Ot, zimowa nastaje pora i bazarowe wędrówki już nie są takie pociągające... Za to mam co wspominać i mogę cieszyć się zdobyczami. Więcej moich bazarowych zdjęć wrzuciłem na Picase do albumu Bazary.

niedziela, 15 listopada 2009

Sałatka "Pietrucha"


Pojechaliśmy na działkę do mojego przyjaciela. Zamierzaliśmy robić "nic", marynować mięsa, grillować, chodzić na grzyby, zrobić piknikową wyprawę na drugą stronę rzeki, pić wino, czytać książki, gadać o "starych karabinach"... i spróbować nowej sałatki, którą on, mój przyjaciel, skądś wytrzasnął.
Tak też zrobiliśmy, w większych bądź mniejszych proporcjach ;-), a przeprawa przez Bóg i berbecue na jego drugim brzegu z widokiem na rozlewisko i nadciągającą burzę, na szczęście, zakończyła się pomyślnie.

Sałatka okazała się zjawiskowa.


Skład (na 4 osoby):
połowa arbuza
2 dorodne pęczki natki pietruszki
2 czerwone cebule
6 limonek
4 garści czarnych oliwek
150 gram sera feta (takiego 'nie-mażącego')
oliwa z oliwek extra virgin
świeżo zmielony czarny pieprz
sól morska (wcale nie musi być grubo ziarnista)



Wyciskam sok z limonek i zalewam nim obie, pokrojone w półksiężyce, cebule. Po czym wstawiam taką miseczkę do lodówki na godzinę, co jakiś czas przemieszawszy.

Z arbuza wykrajam małą łyżką, taką choćby do herbaty, niczym lody, zgrabne kuleczki. Pozwala mi to też unikać dużych skupisk pestek (im młodszy za to większy arbuz, tym tych pestek mniej, a miąższ jest bardziej zwarty). Kawałko-kuleczki układam na dnie misy. Posypuję wszystko solą morską. (mieszam cebulę)

Całą natkę pietruszki płuczę i dokładnie osuszam. Oddzielam listki od łodyżek i dosłownie kilkoma ruchami zaledwie te listki grubo siekam. Posypuję nimi arbuza. (mieszam cebulę)

Odsączam z zalewy oliwki i w całości wrzucam do misy. Tak samo odsączam ser feta, kroję w kawałki i dodaję do sałatki. Teraz czas polać wszystko odrobiną super dziewiczej oliwy i dodać świeżo zmielony pieprz. (mieszam cebulę)

Otwieram butelkę czerwonego wina. Soyrah, Merlot, czy Shiraz. Może być portugalskie Portucallo albo Adua, południowo afrykańskie Montestell Shiraz z regionu Paarl lub hiszpański Mercedes Eguren Shyraz Tempranillo z La Manchy. Nawet australijski Jacobs Creek Cabernet-Merlot też ujdzie bez problemu. Nalewam sobie kieliszek. Wącham. Zamieszam nim, by napowietrzyć wino. I znowu wącham. Upijam mały łyczek, starając się rozprowadzić go dobrze w ustach. Biorę wdech... I upijam drugi, trochę większy łyczek. Pomału przełykam go... i upajam się smakiem, taninami, tym korzenno-owocowym aromatem z nutą pieprzu lub wanilii bądź gorzkiej czekolady...

Poświęcam się tak bardzo dla tej cebuli właśnie, by miała czas dobrze się zamarynować i skruszeć w soku z limonek. By lekko się zakisiła. Po upływie godziny od wstawienia do lodówki, kieliszku wina i kilku zamieszaniach wyjmuję cebulę i całą, wraz z sokiem, w którym się kąpała i który puszczała, dodaję do misy z resztą składników.

Jest to wyborne danie. Niecodzienność arbuza i "kiszona" cebula dodają egzotyczności tej potrawie. Fajne jest, że sałatę zastępuje tu po prostu natka pietruszki! I wierzcie mi, wcale nie dominuje smakiem nad resztą. Wspaniale smakuje na świeżym powietrzu, gdy słońce przyjemnie grzeje a zapachy z grilla rozchodzą się wokół, podsycając apetyt i radość z miłego, leniwego dnia.
Myślę, że Helenka, Dobrena i Janek doskonale wiedzą, co mam na myśli...

Polecam. Obłęd.

piątek, 13 listopada 2009

Jak używać wina...

"Copo, con ditum habes? - Est. - Reple, da!" (Szefie, masz wino? - Mam. - Nalej i daj!)

Taki napis daje się odcyfrować na galijskiej flaszce w kształcie pierścienia, wykopanej w czasie budowy paryskiego metra. Wiele dewiz i apostrof zdobiących puchary i kubki do picia świadczy o tym, że wino wprawiało lud galijski w dobry humor. Przyjemność picia skłaniała go nie tyle do filozoficznych rozważań, ile do zdrowego rozsądku przyszłych panów Jourdain. "Tym nieszczęśliwszy będziesz, jeśli wypijesz mało. Tym szczęśliwszy, jeśli dużo", mówi inny napis.


- "Historia Naturalna i Moralna Jedzenia", Maguelonne Toussaint-Samat, LAROUSE, Wydawnictwo WAB, 2008

środa, 11 listopada 2009

Fritatta. Omlet na sposób włoski.

Przygotowanie...
Biorę trzy jajka, które w misce rozbijam. Dodaję do nich trochę mleka, odrobinę soli, świeżo zmielonego pieprzu i dużą łyżkę ciemnego octu balsamicznego. Tak, Aceto Balsamico! Do mieszania tego wszystkiego używam zwykłej trzepaczki do jajek - genialne urządzenie. Sól i świeżo zmielony pieprz są tu nieodłącznymi elementami.
Pomidora kroję na grubą kostkę i dorzucam do miski z jajkami. Jeśli mam ochotę na ostry smak, siekam też papryczkę chili - ale nie całą, odrobina wystarczy, wszak to z założenia ma być śniadanie...
Omlet to wariacja. Jeśli mam ochotę, odsączam i kroję też mozarellę na plasterki, posypuję ją świeżym tymiankiem i porwanymi listkami bazylii.

Obróbka...
Rozpuszczam na patelni mały kawałek masła i wrzucam drobno posiekany czosnek na rozgrzany tłuszcz, ciesząc się przez moment tym zapachem. To dobry moment na dodanie chili, jeśli taką mam potrzebę...;-). Po chwili, wlewam zawartość miski, rozprowadzam po patelni i przykrywam na minutę. Następnie, jeśli już się na to zdecydowałem, układam na omlecie plasterki mozarellii i znowu przykrywam na dwie minuty.
Kiedy jajko już nie wymaga dalszej, wedle uznania, obróbki cieplnej, a ewentualny ser przybiera lekko płynną konsystencję, przekładam omlet na talerz, przybieram listkiem świeżutkiej, soczystej bazylii i zapraszam do stołu każdego, kto zechce się zwlec z łóżka...

Zachęcam do spróbowania obu wersji. Z mozarellą i bez. Ser jest przyjemnym dodatkiem, ale wersja bez niego jest delikatniejsza i bardziej wydobywa kwintesencję smaku.

Omlet to wariacja, ale nie dajmy się zwariować i nie przesadzajmy z ilością składników.
Ocet balsamiczny w połączeniu z jajkami, dodaje, uważam, nowego wymiaru tej potrawie. Zmienia, a zarazem dopełnia jej smak, pozostawiając mimo to, jej prostą, niezmienioną formę. Absolutna rewelacja.
Do tego kubek aromatycznej kawy...
Dodanie octu balsamicznego do surowych jajek podsunął mi mój przyjaciel, Włoch, Angelo Cafarelli, który dodaje tego specjału do wszystkiego, do czego się tylko da.

Saluti, mate!

niedziela, 8 listopada 2009

Moja Ratatouille

Ratatouille. Dla mnie danie wyjątkowe. Nie dla tego, że będąc małym łobuzem matka kazała mi to jeść i nie dlatego, że mając 29 lat poszedłem na film o takim samym tytule, ale dlatego, wierzcie bądź nie, że darzę tą formę podawania warzyw z uznaniem, gdyż zasługuje ona na to swą prostotą i wszechstronnością.

Składniki:
2 cukinie
2 bakłażany
2-3 papryki
5-6 pomidorów
2-3 cebule
1 por
2 gałązki selera naciowego

5-6 ząbków czosnku 3-4, gałązki świeżego tymianku
oliwa z oliwek
pieprz, sól


Bakłażany i cukinie kroję na plastry (0,5 - 1 cm), solę i odstawiam na kwadrans lub dwa. Potem je opłuczę i podsmażę by się zrumieniły. W międzyczasie przygotowuję resztę warzyw.
Pomidory i paprykę obieram ze skórki. Pomidory na około minutę zalewam wrzątkiem. Paprykę kroję w podłużne grube plastry i podsmażam od zewnętrznej strony na oliwie na mocnym ogniu, tak by porządnie przysmażyła się skórka, dzięki temu łatwo da się ją usunąć, albo w całości, skropioną oliwą, wkładam do mocno nagrzanego piekarnika (200 st. C) na jakieś 15 min. Efekt ten sam. Zawsze zostawiam ten aromatyczny sos z papryki wymieszany z oliwą. Posłuży mi do podsmażenia kolejnych warzyw.

Paprykę kroję w cienkie podłużne plasterki i przecinam je w pół. Siekam cebule w, nie za cienkie, półksiężyce, pora w prążki, a seler naciowy na małe kawałki, ale najpierw sprawdzam czy nie jest łykowaty - jeśli jest, usuwam włókna nacinając każdą z łodyżek wzdłuż i je ściągam. Wrzucam razem by się zeszkliły na rozgrzaną oliwą, dużą patelnię, do której następnie będę dorzucał resztę składników.
Czosnek lekko przygniatam, by wydobył się z niego sok i aromat, siekam na drobne plasterki. Na oddzielnej patelni podsmażam go na odrobinie oliwy i dorzucam grubo pokrojone pomidory. Solę je, posypuję świeżo zmielonym pieprzem i dodaję bardzo drobno posiekane, całe gałązki tymianku. Duszę to wszystko na wolnym ogniu.
Opłukaną i osuszoną cukinię podsmażam na, pozostałej po papryce aromatycznej oliwie, a pod sam koniec, na chwilę, dorzucam również opłukane i dobrze osuszone, bakłażany. Chwilę potem wszystko ląduje na głównej patelni, w której już dochodzi cebula i reszta.
Papryka i sos, który pozostał z pomidorów, rzecz jasna, również tam wędrują. A czasami, razem do tego wszystkiego, lubię też dodać papryczkę chili...
Wszystko mieszam delikatnie, by składniki się połączyły i przeszły aromatami. Bardzo mi zależy, żeby całość była jędrna i zwarta, a każde z warzyw dało się odróżnić. Tak by nie powstała z tego berbelucha.
Smażąc warzywa uważam, by nie używać za dużo oliwy. To ma być lekkie danie, a nie tonąca w tłuszczu pacia!

Bon appetit!

niedziela, 1 listopada 2009

Olio di Oliva


Oliwa z oliwek. Mam przemiłe wspomnienia związane z oliwą z naszej podróży do Chorwacji. Drzewa oliwne - tak piękne, rozłożyste i pachnące - dawały cień i cieszyły nas swoją bliskością. Ogromną przyjemność sprawiało mi tak częste rozbijanie namiotu wśród gajów oliwnych, bawiło mnie kiedy oliwki uderzały w nasz tropik i dziwiło, że prosto z drzewa smakują tak ohydnie. A oliwa z nich wytłaczana, szczególnie ta, wyrabiana przez lokalnych mieszkańców, z własnych małych sadów, była delikatna, pachnąca i każda zawsze trochę inaczej smakowała. Przywieźliśmy sobie dwa litry..., po których zostały już tylko puste butelki.

Oliwa ma wielkie znaczenie w mojej kuchni. Stosuję ją prawie do wszystkiego i tylko na niej smażę (nie licząc masła) - nie używam olejów roślinnych. Podgrzewając oliwę na patelni, często wzbogacam jej smak dodając kilka rozgniecionych nożem, grubo posiekanych ząbków czosnku i gałązkę świeżego rozmarynu lub tymianku. Oliwa natychmiast przechodzi ich aromatem i smakiem. Może sama w sobie stać się np. wspaniałym dodatkiem do makaronu lub ciekawym elementem dania, które chcesz stworzyć. Jeśli pozwoli się na smażenie ziół i czosnku w oliwie przez dłuższą chwilę ważne jest, by przed dodaniem innych składników, wyjąć je, żeby się nie spaliły.

Ja na takiej oliwie często smażę polędwiczki wieprzowe lub warzywa na Ratatouille. Czasami też eksperymentuję z innymi ziołami, które tworzą inne kompozycje smakowe... Fascynujące.

Moja Odyseja Kuliarna wzięła udział w konkursie na Bloga Roku 2009!

Salve!

Głosowanie zakończone.

Odyseja Kulinarna doszła do III etapu konkursu “Blog Roku 2009″! Wszystkim, którzy mnie wspierali i głosowali na ten blog, bardzo dziękuję!!! Cieszę się, że udało mi się przejść (dzięki Wam) tak daleko!

No i zapraszam wszystkich, rzecz jasna, do czytania...

Tymczasem..., borem, lasem ;-).