A takie były widoki z Empire State Building...
Żeby się tam dostać trzeba było stać w kilkunastu długich kolejkach, ale nam Ktoś pomógł ;-), więc dojechaliśmy na samą górą w jakieś 2 godziny.
Od dłuższego czasu chciałem zobaczyć tą starą część architektury Nowego Yorku. To niesamowite Art Deco lat 20 i 30 XX wieku: tajemnicze, groźne, monumentalne, stare a zarazem futurystyczne, a często wręcz komiksowe - takie burtonowsko-marvelowskie i klimatyczne Gotham City. Gargulce, stwory, wieżyczki, okienka, zdobienia elewacji, ornamenty... Na przykład piękny Chrysler Building i jego charakterystyczne orły, które wystają na wszystkie strony Świata z 61. piętra... A iglice wieńczące wieżowce miały służyć do cumowania Zeppelinów! Przynajmniej tak było w przypadku Empire State Building. Fantastyczne... Ja znajduję w architekturze tego miasta owy pociągający, mroczny charakter jego wielkich budynków... Nawet jeśli jest uważany, często słusznie, za kiczowaty ;-).
Nie twierdzę, że to najpiękniejsze budynki na Świecie. Nie śmiem nawet porównywać tego do Katedry Notre Dame, czy Katedry Św. Wita w Pradze, ani innych zabytków, choćby z epoki gotyku, które tak uwielbiam. Po prostu uważam, że ta specyficzna architektura Nowego Jorku jest również wspaniała i warta uwagi, mimo że jej styl nie sięga wielu lat w przeszłość i nie ma aż takiego historycznego odzwierciedlenia w naszej kulturze - zresztą, jak chyba wszystko w Stanach Zjednoczonych... A co powiecie o kształcie Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie?
Odmienne wrażenie zrobiła na mnie dzielnica Greenwich Village. Był to bardzo przyjemny spacer. Spodobały nam się skąpane w słońcu klimatyczne uliczki z niewysoką zabudową, pełne ciekawych sklepików i knajpek. Natomiast sąsiadujące Soho, nie wywołało w nas żadnych szczególnych odczuć. Po prostu modne sklepy, przesadnie wystrojeni ludzie i nijaka atmosfera. Ot, bryndza.
Uwieńczeniem spaceru był ostatni przystanek tego dnia. Noodle Bar - Momofuku. Zjawiskowe miejsce. Ponoć słynne na cały Glob. Azjatycka knajpa z kuchnią fusion. Jaka szkoda, że nie mam 4-ro komorowego żołądku, jak krowa. Albo chociaż dwóch mniejszych ale oddzielnych... Ech. Pech :-).
Lokal jest mały, ze wspólnymi stolami i długą ladą ciągnącą się wzdłuż kuchni, w której uwijają się kucharze. Dziki tłum. Gwar rozmów. Niezbyt jasne oświetlenie. Kolejka osób czekających na kolejne zwalniające się miejsce. Uwijające się młode kelnerki. Ostra i głośna muzyka z głośników, nie mająca nic wspólnego z azjatyckimi klimatami. I absolutnie wspaniałe, wręcz zachwycające jedzenie. Stolik można zarezerwować tylko jeśli chce się zjeść kurczaka, przyrządzonego na ich sposób. Nie jadłem go niestety. Ale mam zdjęcie ;-).
Jadłem natomiast makaron (myślałem, że to będzie zupa, a przynajmniej ciepłe) ze świeżymi liśćmi szpinaku, orzechami w słodkiej panierce i bardzo ostro przyrządzonym mielonym mięsem. Wszystko w oliwie z ziołami, pojęcia nie mam jakimi, bo mało mnie to wtedy obchodziło. Ledwo przypomniałem sobie, pod sam koniec jedzenia zresztą, żeby zrobić zdjęcia naszych potraw. Druga z tych była łagodniejsza: z grzybami mun, ogórkiem, bakłażanem i szczypiorkiem. No i była ciepła, ale nie gorąca. Dziwne. Po pierwsze dlatego, że ciepło wydobywa przecież więcej smaku i aromatu z jedzenia. I poza tym spełnia, przynajmniej w tej formie, w jakiej je zamówiliśmy, pewne oczekiwanie "podania na ciepło"... Było odwrotnie.
Mój makaron był wręcz zimny! Mimo to bardzo aromatyczny, pełen smaków i mimo swojej ostrości, nie palący "gęby". Po trzecim kęsie uznałem, że to genialny pomysł i jakże inny, oryginalny smak. Zjawiskowe! Słodkawe, chrupiące orzechy, wspaniale łączyły się z ziemnym i świeżym smakiem szpinaku, a wszystkiego dopełniała ostrość soczystego mięsa, które łagodziła wyśmienita oliwa, otaczająca twardawy makaron. Drugie danie było zaledwie letnie i równie wybornie smakowało, mimo całkowicie innej strukturze smakowej. Warzywa były soczyste i chrupiące (al dente?), dopełniające się swoją strukturą i smakami. Tylko szczypiorek dodawał nutki ostrości ale zarazem świeżości.
Po prostu genialne.
Jest to jedno z miejsc, do którego chciałbym wrócić, będąc jeszcze raz w Nowym Jorku. Nawet prędzej poszedłbym do Momofuku niż do Papaya King, które też jest wyjątkowym miejscem na swój sposób. Na sposób tego miasta, tak na prawdę...